Podsumowanie kolejki Premier League #32
Bardzo długo przyszło nam czekać na pełną kolejkę Premier League. Tydzień temu oglądaliśmy przecież zmagania reprezentacji, które oczywiście są w jakiś sposób interesujące, bo w końcu grają nasi rodacy, ale dla prawdziwych fanów brytyjskiej piłki to nigdy nie będzie to samo. Dwa tygodnie temu zaś nie mieliśmy okazji ujrzeć Premier League w pełnej krasie, bo niemalże połowa z jej uczestników biła się w ramach Pucharu Anglii. Jak powszechnie wiadomo, rozgrywki pucharowe nie dostarczają nam tylu emocji, co boje ligowe. Mniejsza jednak o to, dlaczego nie oglądaliśmy Premier League. W końcu znów mieliśmy do tego okazję, a było na co popatrzeć. Oczywiście, największym wydarzeniem kolejki, było jej zamknięcie. W ostatnim meczu Chelsea podejmować miała Tottenham. Było to bezpośrednie starcie o czwarte miejsce w lidze, czyli ostatnią lokatę premiującą awansem do Ligi Mistrzów. Czy The Blues byli w stanie zmniejszyć dystans między nimi a Kogutami? Czy Liverpool dogonił Manchester United, pokonując Crystal Palace? Może Łukasz Fabiański zatrzymał czerwone Diabły na Old Trafford? Czy Arsenal znowu wygrał? Czy ktoś pożegnał się z posadą? Czy był to Jozak? Zapraszam.
Kolejka rozpoczęła się od starcia Liverpoolu z Crystal Palace. Wbrew kolejności napisanej przeze mnie, to Orły były gospodarzami i jak się okazało, niezbyt gościnnymi. Bardzo szybko, po dobrym wykonaniu rzutu karnego przez Milivojevicia objęli prowadzenie. Jedenastkę sprokurował Karius, który po raz kolejny pokazał, że nawet on sam nie ma pojęcia, co robi na tym poziomie. Niemiec bezmyślnie władował się w Zahę, choć ten miał bardzo trudną do opanowania piłkę, a asekurujący go koledzy byli w pogotowiu. Szczęśliwie dla Kariusa, jego drużyna dysponuje nieziemskim atakiem, który raz jeszcze uchronił Liverpool przed niepotrzebną stratą punktów. Na przyszłość The Reds muszą uważać, żeby na początku spotkania nie popełniać głupich błędów, bo w końcu natrafią na drużynę, której ich atakujące trio nie będzie mogło od tak wepchnąć gola. Wtedy zaczną poważnie żałować swojej niefrasobliwości z tyłu, a na jej naprawianie będzie już za późno. Klopp musi skupić się na wzmocnieniu defensywy latem. To priorytet, w przeciwnym razie drużyna prędzej czy później się posypie, a tak ogromny potencjał byłoby szkoda zmarnować.
Potem na murawę Old Trafford wybiegli piłkarze Czerwonych Diabłów, do których prosto z Walii przyfrunęły Łabędzie. Manchester United miał na pierwszy rzut oka bardzo proste zadanie. Należało spokojnie i bez większego spinania się (bo przecież na tygodniu jest Liga Mistrzów, a nie, czekaj, no tak) ograć Swansea. Zadanie wydawało się o tyle łatwe, że w poprzednim spotkaniu podopieczni Mourinho rozjechali Łabędzie aż 4:0 i to na ich stadionie. Mimo to, nie podeszli do tego spotkania lekceważąco, co im się przecież ostatnimi czasy zdarzało. Szybko objęli prowadzenie, potem je podwyższyli, a przez całą drugą połowę spokojnie kontrolowali mecz. Cała drużyna grała na olbrzymim spokoju, ale jednocześnie nie na rozluźnieniu. Podręcznikowy przykład rozprawienia się ze słabszym od siebie. Nie było zbędnego pokazu siły, pewne trzy punkty. Więcej o tym spotkaniu przeczytacie TUTAJ.
Ten dzień kończyło nam starcie na Goodison Park. Everton podejmował w zasadzie już Mistrza Anglii, Manchester City. Obywatele przed tym meczem potrzebowali dwóch zwycięstw do tego, by zapewnić sobie tytuł pod względem matematycznym, bo przecież dobrze wiemy, że racjonalnie podchodząc do sprawy, mają go już od dawna. Niemniej jednak, mając w głowie te brakujące im sześć punktów, wyszli na murawę, by zwyciężyć przekonująco. Jak bardzo? Goście schodzili na przerwę prowadząc 3:0, a pod koniec mieli tak dramatyczną przewagę w posiadaniu piłki, że sam Fernandinho miał ją przy nodze niewiele mniej czasu, bo około 14%, niż cały Everton, który posiadał ją przez jakieś 18%. To druzgocąca statystyka, która idealnie oddaje przebieg spotkania, w przeciwieństwie do wyniku, który ostatecznie dla gospodarzy nie był tak bolesny. The Citizens za tydzień grają na Etihad z Manchesterem United. Czy uda im się zapewnić mistrzostwo? Jak zagorzały kibic Czerwonych Diabłów mówię, że tak.
Przedsmakiem do niedzielnych derbów Londynu miało być starcie Arsenalu ze słabiutkim w tym sezonie Stoke. Pomimo tego, że The Potters grają w w tym sezonie w piłkę jak słoń na fortepianie, to jakimś cudem bronili się szczelnie do siedemdziesiątej minuty meczu. Do tego czasu Kanonierzy, choć przeważali nieustannie od początku, nie byli w stanie sforsować defensywy gości. Pomógł im w tym Martins Indi, który sfaulował Ozila w polu karnym. Jedenastkę wykorzystał Aubameyang. Kilkanaście minut później Gabończyk podwyższył na 2:0. Wykorzystał dramatyczne ustawienie gości przy rzucie rożnym. Napastnik miał tyle miejsca, że śmiało przed oddaniem strzału mógł zrobić sobie selfie na Instagram, napisać pod nim: „Ej popatrzcie ile zostawili mi przestrzeni”, po czym strzelić na bramkę. Wynik ustalił Lacazette, po kolejnej jedenastce. W tym miejscu należy jednak bardzo pochwalić Aubameyanga, który zdecydował się powierzyć karnego Francuzowi, ponieważ chciał, by ten podbudował się psychicznie, strzelając go. Klasa. Arsenal gra ładnie, wykazuje ducha drużyny, czemu tak późno, u diabła?!
W końcu się doczekaliśmy, main event tego weekendu na Stamford Bridge. Na pierwszy rzut oka żadna z drużyn nie przygotowała na swoich rywali nic specjalnego, chcieli się ograć używając swoich standardowych taktyk. W pierwszej połowie to Chelsea przeważała. Używając szybkich ataków, błyskawicznie znajdowała wolne przestrzenie, które głównie zostawiali jej boczni obrońcy Kogutów, którzy wspomagali kolegów w ataku. Nie udało im się jednak tego wykorzystać, a bramka którą strzelili padła po błędzie Llorisa i strzale Moraty, a jakżeby inaczej, głową. Francuz zanotował podręcznikowy pusty przelot mijając się z piłką, napastnikiem i swoim powołaniem. Całe szczęście może powiedzieć, że Eriksen to jego kolega z drużyny, bo Duńczyk wyrównał kosmicznym strzałem z dystansu. W drugiej połowie było jednak widać, kto wyciągnął wnioski, a kto poszedł się odlać. Tottenham zdominował Chelsea, nie dopuszczając do kontrataków. Rozgrywał piłkę szybciej, a czasami nawet z pominięciem drugiej linii, co poskutkowało dwiema bramkami Dele Alliego. Powiedzieć, że obrona Chelsea w tych sytuacjach się pogubiła, to jak stwierdzić, że Michał Pol ma delikatne zakola. Conte po tym spotkaniu powiedział, że sam nie wie czy zostanie. Poza tym, jeśli coś miało przelać szalę goryczy, to właśnie ten mecz, przegrany w takim stylu.
Co się działo na innych stadionach? Dla odmiany West Brom znów przegrał, tym razem u siebie z Burnley. Alan Pardew nie miał tyle czasu na pożegnanie się ze swoimi piłkarzami, co Conte, bo Anglik poleciał już dziś rano. Szanse na utrzymanie The Baggies są w zasadzie zerowe. Potrzeba najprawdziwszego magika, by jeszcze uratować im sezon. Natomiast los innych zespołów jeszcze się waży. W drugiej części tabeli, za wyjątkiem ekipy Krychowiaka oczywiście, jest ogromny ścisk i śmiało spaść mogą jeszcze zespoły okupujące chociażby dwunastą lokatę. Wygląda więc na to, że dużo ciekawiej pod koniec sezonu będzie wśród zespół słabszych, aniżeli tych mocniejszych.