Podsumowanie kolejki Premier League #33
Trzydziesta trzecia kolejka Premier League zapowiadała się jako jedna z najciekawszych w tym sezonie. Dlaczego? Mieliśmy aż trzy spotkania derbowe podczas tego weekendu z czego dwa z nich zanosiły się na ogromne szlagiery. Tę serię spotkań rozpocząć miały derby Merseyside. Uskrzydlony po świetnym zwycięstwie nad Manchesterem City w środku tygodnia Liverpool chciał tylko potwierdzić swoją wysoką formę ogrywając Everton. The Toffees, choć ostatnio są widocznie gorsi od The Reds, nie zamierzali zostawiać rękawicy leżącej na ziemi i położyć się obok niej, by Liverpool mógł się po nich spokojnie przejechać. Kolejkę zakończyć miały za to derby Londynu, w których będąca w niemałym kryzysie Chelsea miała podjąć West Ham, o którym w zasadzie trudno cokolwiek w tym sezonie powiedzieć, poza tym, że są nieprzewidywalni jak wnętrze bajaderki. Wisienką, bo skutecznie staram się odwieść wszystkich od nieśmiesznej już truskawki, na torcie miało być jednak spotkanie obydwu Manchesterów. Obywatele, którzy podejmowali u siebie Czerwone Diabły mogli zwycięstwem w spotkaniu derbowym zapewnić sobie nie tylko Mistrzostwo Anglii, ale również bezwzględne panowanie w mieście. Czy im się to udało? Zapraszam.
Tak jak wspomniałem wyżej, kolejkę rozpoczynało starcie Evertonu z Liverpoolem. Podopieczni Sama Allardyce’a w tym sezonie w zasadzie nie walczą już o nic. Zajmują dziewiątą lokatę, przekroczyli już magiczną, bezpieczną barierę czterdziestu punktów, więc teoretycznie fakt, że jest to mecz derbowy, był jedynym czynnikiem, który mógł ich motywować. Liverpool zaś podchodził do tego spotkania w gazie, po świetnym występie w Lidze Mistrzów, ale mogliśmy przypuszczać, że specjalnie stonuje trochę swoje zapędy w Premier League, by nie zaprzepaścić szansy awansu kosztem Manchesteru City, nawet jeśli miałoby to grozić gorszym wynikiem w starciu z The Toffees. Klopp dał bowiem odpocząć kilku kluczowym zawodnikom i to odbiło się na grze jego zespołu. Derby zakończyły się wynikiem 0:0 i trzeba jasno powiedzieć, że jeśli ktoś wolał to sobotnie popołudnie spędzić na spacerze lub jedząc obiad z rodziną, a nie oglądać mecz, zrobił dobrze. Po spotkaniu na Allardyce’a spadła fala krytyki. Twierdzono, że Anglik powinien darować sobie prowadzenie drużyny, skoro nie potrafił ograć tak dysponowanego Liverpoolu, który z resztą był myślami już na Etihad. Menedżer Evertonu tłumaczył się jednak w ciekawy sposób. Twierdził, że gdyby dwumecz ligowym z Liverpoolem, był starciem Ligi Mistrzów, to jego zespół awansowałby dalej, dzięki bramkom na wyjeździe, ale nikt nie spojrzy na to w ten sposób. Dobre tłumaczenie czy kompletnie bezsensowny argument?
Następnie na boisko w Stoke wyszli piłkarze Tottenhamu. Co ciekawe spotkanie to wyjątkowo nie było rozgrywane w mroźny i deszczowy wieczór, bo pogoda postanowiła zrobić psikusa i tego dnia być całkiem przyjazna. The Potters grają w tym sezonie naprawdę kiepsko, są głównym, po West Bromie oczywiście, kandydatem do spadku. Koguty były więc zdecydowanym faworytem tego starcia, tym bardziej, że ostatnie spotkania w ich wykonaniu to prawdziwe koncerty. Tym razem jednak instrumenty trochę nie stroiły albo gospodarze kombinowali coś ze wzmacniaczami. Tottenham bowiem długo męczył się z The Potters, ostatecznie zwyciężył z nimi jedynie 2-1, dzięki bramkom świetnego ostatnia Christiana Eriksena. Duńczyka znaliśmy do tej pory z roli kreatora i dyrygenta gry Kogutów. Nikt nie przypuszczał, że w trakcie kontuzji Kane’a to właśnie on przejmie rolę snajpera i poznamy go również od tej strony. Czy jest coś, czego ten facet nie potrafi?
Sobotę zwieńczyć miały nam wyczekiwane derby Manchesteru. Spotkanie to nie potrzebowało specjalnego podjudzania w mediach, ale i tak zdecydował się na to Pep Guardiola. Hiszpan dolał oliwy do ognia, twierdząc, że jeszcze dwa miesiące temu Raiola proponował mu kupno Mkhitaryana i Pogby. Nie wiadomo ile w tym prawdy i co do końca chciał tym osiągnąć, ale na reakcję Francuza musiał czekać niewiele ponad 45 minut. Pogba odwrócił losy spotkania niemalże w pojedynkę i zajęło mu to zaledwie dwie minuty. Absolutnie nic nie wskazywało jednak na to, gdy oba zespoły schodziły do szatni. Obywatele prowadzili wtedy bowiem 2-0, a powinni wygrywać przynajmniej 4-0. Za taki stan rzeczy mogą jednak dziękować Sterlingowi. Anglikowi można byłoby założyć na oczy opaskę, a i tak byłby tak samo celny. Przyznam szczerze, że choć jestem kibicem Manchesteru United, nie wierzyłem w ich powrót w drugiej części. Nie wiem, co Mourinho powiedział im w przerwie, ale pewnie jakby wygłosił mi to przed maturą, teraz studiowałbym na Harvardzie. Czerwone Diabły wyszły na drugą część autentycznie przekonane, że są w stanie ten mecz wygrać, choć nie wierzyły w to, kiedy wynik wynosił 0:0. Więcej o tym spotkaniu możecie przeczytać TUTAJ.
Niedzielne starcia rozpoczął mecz Southamtponu z Arsenalem. Święci to kolejny zespół, który w tym sezonie gra zdecydowanie gorzej, niż powinien. Kanonierów też należy do tego grona zaliczyć, choć ostatnie występy mają naprawdę dobre. Jak więc miało zakończyć się starcie dwóch ekip, które zawodzą. Wiadomo, świetnym meczem. Dostaliśmy spotkanie pełne emocji i fajnej ofensywnej piłki. Nie zabrakło też niepotrzebnych absolutnie czerwonych kartek, które w końcówce wyłapali Elneny i Stephens. Najmniej spodziewaliśmy się jednak tego, że najlepszym zawodnikiem spotkania będzie Welbeck. Nie oszukujmy się, mając w składzie Aubameyanga i Lacazette’a, nie przypuszczasz, że twoim najskuteczniejszym piłkarzem okaże się zawodzący nieustannie Anglik. Tymczasem ochrzczony już mianem Welle napastnik zagwarantował swojej drużynie komplet punktów. Aż chce się wykrzyczeć: „Dlaczego dopiero teraz?!”
Kolejkę kończyły ostatnie, trzecie już derby w tej kolejce. Chelsea będąca w okropnym dołku chciała się w końcu z niego wygrzebać, Czy może być do tego prostsza okazja niż starcie z chimerycznym West Hamem u siebie? Cóż, prawdopodobnie tak, ponieważ Młoty postanowiły tym razem zagrać nieźle, a nie dramatycznie. Długo stawiały opór Chelsea i choć straciły gola, nie pozostały dłużne i również odpowiedziały. Któż inny miałby tę bramkę strzelić, jak nie Chicharito? Meksykanin w 14 spotkaniach przeciwko The Blues ma już dziewięć goli. Czterokrotnie w swojej karierze wchodził z ławki w meczu na Stamford Bridge i zawsze zdobywał gola. Nie ważne kto trenował Chelsea albo kto występował w jej barwach. Chicharito po prostu zawsze wiedział jak ich ukłuć i tym razem zrobił to ponownie. Antonio Conte może więc śmiało zacząć się pakować. W końcu od Tottenhamu dzieli ich już dziesięć punktów, a od tego wyśmiewanego przez cały sezon Arsenalu, zaledwie dwa.
Co działo się na innych stadionach? Starcie polskich tytanów skończyło się remisem. West Brom, który podejmował Swansea po raz kolejny nie potrafił zwyciężyć. Fabiański jak zwykle zaliczył przyzwoity występ, zrobił po prostu to co do niego należało, a Krychowiak wszedł na jedyne dziesięć minut. Dobrze, że i tak zagrał cokolwiek, bo doniesienia z obozu West Bromu po zwolnieniu Pardew wskazywały na to, że Polak może już wcale na boisko nie wyjść w tym sezonie. Możemy być już w zasadzie pewni, że większość jego kolegów będzie jesienią grała już w Championship, a gdzie podzieje się nasz rodak? Zobaczymy.