Podsumowanie pierwszej kolejki Premier League 18/19
Bardzo, ale to naprawdę bardzo długo przyszło nam czekać na nasza ukochaną Premier League. W międzyczasie musieliśmy użerać się z jakimś Mundialem, który swoją droga był nawet ciekawy, ale nam, fanom brytyjskiego kopania się po czołach, nie przyniósł tego, co zawsze nas zadowala. Po zakończeniu Mistrzostw Świata musieliśmy czekać jeszcze długi miesiąc, ponieważ nasi ulubieńcy musieli nieco się rozegrać. Z mocno umiarkowanymi wypiekami na twarzach oglądaliśmy ich zmagania w towarzyskich turniejach, ale całe szczęście je też już mamy za sobą. Teraz został już tylko poważny futbol dla nieco mniej poważnych ludzi, który już w pierwszej kolejce witał nas z wysokiego C. Kolejkę miało zakończyć starcie Manchesteru City z Arsenalem. Przed tym spotkaniem było zaś kilka innych ciekawych meczów, których również nie wypadało ominąć. Jeśli jednak wam się to zdarzyło, teraz możecie to nadrobić. Zapraszam.
Na pierwszy ogień poszedł Manchester United z Leicester City. Mogliśmy spodziewać się sporej nerwówki w poczynaniach Czerwonych Diabłów, gdyż atmosfera w szatni była napięta. W trakcie okienka ostatecznie nie udało się sprowadzić żadnego stopera, co dodatkowo mogło wpłynąć na zespół. Poza tym, Mourinho zaskoczył składem. Pominął Lukaku, a w podstawowym składzie znalazł się chociażby Andreas Pereira i Luke Shaw. Szczególnie dziwi ten drugi, bo przecież Ashley Young grał w zeszłym sezonie świetnie. Mogliśmy więc doszukiwać się wtopy, ale taka nie miała miejsca. Czerwone Diabły zagrały swoje i tylko w końcówce nieco się rozluźniły. Gola ustrzelił nawet wyżej wymieniony Shaw, który zupełnie przypadkowym zwodem oszukał na stadionie wszystkich, łącznie z samym sobą, ale ostatecznie dopadł do piłki i wpakował ją do siatki. W bramce znów czarował De Gea, który pokazał, że on najzwyczajniej w świecie nie umie grać w koszulce reprezentacji, a z diabełkiem na piersi jest najlepszym bramkarzem globu. Obiecujący początek dla Manchesteru w mocno odświeżonym składzie. Jest na co czekać w przyszłości.
Sobotnie kopanie rozpoczęły natomiast Koguty. Podopieczni Mauricio Pochettino przyjechali w swoich nowych, szalonych, turkusowych trykotach do Newcastle, gdzie chcieli pokazać, że brak transferów jest najlepszym wzmocnieniem. Pierwszą bramkę ustrzelił Vertonghen, ale nie ma wątpliwości, że nikt by mu jej nie zaliczył, gdyby nie goal – line technology. Piłka nie spadła nawet za linię, a w powietrzu zbił ją golkiper Srok. Później bramkę zdobył Joselu. Ci defensorzy, którzy wcześniej brali udział w strzelaniu gola, teraz zostawili Hiszpanowi tyle miejsca, że ten spokojnie mógł zacząć się tam budować z rodziną. W 18 minucie było już 2-1 dla Tottenhamu. Genialne dośrodkowanie Auriera na bramkę zamienił Dele Alli. Reszta spotkania była już podejrzanie spokojna i nawet całkiem wyrównana z małym wskazaniem na gości. Póki co Koguty udowadniają, ze wzmocnień nie potrzebowały. Zobaczymy z czasem.
Później na murawę w Huddersfield wyszła Chelsea. The Blues dokonali ostatniego dnia okienka naprawdę obiecujących wzmocnień i mogliśmy przypuszczać, że od razu zobaczymy je na boisku. Między słupkami oczywiście stanął Kepa, ale próżno było szukać Kovacicia. W pierwszym składzie nie wyszedł tez o dziwo Eden Hazard za to pojawił się nienawidzony przez Conte Ross Barkley. Ta dziwna koncepcja okazała się niezwykle skuteczna. The Blues nie dali szans gospodarzom dominując na boisku w każdym aspekcie gry. To, co może bardzo cieszyć fanów Chelsea, to świetny występ Jorginho. Włoch od razu wziął na swoje barki cały ciężar gry i odpowiada za konstrukcję wszystkich akcji. Kogoś takiego w tej strefie boiska od dawna brakowało i to może okazać się kluczowe dla Lodnyńczyków. Żeby jednak rzetelnie określić siłę tego zespołu, musimy dać im mocniejszego przeciwnika, bo Huddersfield po prostu nie było w stanie im dorównać, choćby nie wiem co.
Niedzielne zmagania rozpoczynał za to Liverpool, który gościł West Ham. Naprzeciw siebie stawały zespoły, które nie oszczędzały pieniążków na rynku transferowym i znacząco odświeżyły swój skład. Faworytem byli gospodarze, ale nie mogliśmy wykluczać, że Młoty mocno przywalą im w potylicę. Koniec końców okazało się, że uderzyły się w czoło. West Ham zachowywał się bowiem gorzej od dzieci we mgle i to takich ze sporą wadą wzroku. Liverpool robił z nimi, co chciał, czego dowodzą dwie bramki strzelone wprost z pola bramkowego. Komuś się załączył Manchester City, jak widać. Jedna z bramek Sadio Mane padła co prawda ze spalonego, ale jej nieuznanie nie zmieniłoby w ogóle przebiegu spotkania. Młoty były po prostu o klasę gorsze, a ich nowe nabytki narobiły tyle szumu, co koleś grający na trójkącie na koncercie heavy metalowym. Można wyjść z założenia, ze Liverpool wcale nie zagrał tak dobrze, tylko The Hammers tak słabo, ale uważam, że to mocne nadużycie. The Reds grali wyśmienicie i gdyby przeciwko sobie miały inny zespół, też pokazałyby mu gdzie pieprz zimuje i raki rosną.
Na koniec mieliśmy dostać prawdziwy szlagier. Przebudowany Arsenal podejmował w zasadzie niezmienionych Mistrzów Anglii. Kanonierzy byli wielką niewiadomą, ponieważ mieli nowy zespół i nowego menedżera, ale jak się okazało, forma została ta sama. The Gunners byli bezbronni. Najlepszym tego dowodem jest bramka Sterlinga, który po prostu zeszedł sobie do środka i ominął rywali bez używania jakiegokolwiek zwodu i posłał piłkę do siatki. Warto dodać, że nie był to specjalnie precyzyjny strzał, ale reakcja Cecha była za wolna i nie zdążył się on rzucić. Wynik spotkania ustalił Bernardo Silva, który kapitalnym uderzeniem w samo okienko zakończył piękną akcję całej drużyny. Obywatele znów okazali się piekielnie mocni. To co, kończymy sezon?
Na innych boiskach nie działo się wiele. Najciekawiej było w zasadzie w Wolverhampton. Wilki zremisowały z Evertonem 2-2 po koncercie dwóch zawodników. Wśród gospodarzy najbardziej wyróżniał się Ruben Neves, który strzelił pięknego gola z rzutu wolnego. Co ciekawe to siódma bramka Portugalczyka na angielskich boiskach i siódma z zza pola karnego. Prawdziwa armata. Wśród gości, na przekór temu, co wielokrotnie powtarzałem, szalał Richarlison. Brazylijczyk był w stanie pociągnąć swój zespół, pomimo tego, że grał on w osłabieniu. Może jednak był wart tych wszystkich pieniędzy?