Rzymska ekspansja na Neapol
Spotkanie Napoli z Romą miało być drugim szlagierem dzisiejszego dnia. Pierwszy z nich był kompletnym niewypałem. Gdyby nie jego końcówka, większość kibiców nie wstałaby ze spowodowanej przez piłkarzy Juve i Lazio drzemki, by obejrzeć starcie w Neapolu. Zapowiadało się ono chyba nawet lepiej, co mecz je poprzedzający, więc warto było jednak nie zaspać. Napoli jest obecnie liderem z przewagą, biorąc pod uwagę odbyty chwilę temu mecz, jednego punktu nad Starą Damą. Roma natomiast zajmuje piątą lokatę i chce wyszarpać sobie miejsce w przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów. Poprzednie spotkanie obydwu zespołów zakończyło się zwycięstwem Neapolitańczyków. Rzymianie tym bardziej chcieli się więc zrewanżować i również zebrać skalpy na obcy terenie. Czy im się to udało?
W przeciwieństwie do zawodników, którzy wychodzili na murawę w Rzymie kilka godzin wcześniej, ci piłkarz nie pozwolili nam się nudzić. Już w szóstej minucie spotkania wynik otworzył Lorenzo Insigne, który był tego dnia kapitanem, pod nieobecność Marka Hamsika. Radość z prowadzenia nie trwała jednak długo. Zaledwie minutę później, zdezorientowanych i podekscytowanych gospodarzy skarcił Under, któremu przy strzale bardzo pomógł Mario Rui. Piłka uderzona przez Turka odbiła się od obrońcy Napoli i wpadła za kołnierz wrytego w ziemię Pepe Reiny. Gospodarze troszkę przez to otrzeźwieli i wzięli się do odrabiania strat. Było bardzo blisko w szesnastej minucie, kiedy Alisson popisał się świetną interwencją po koronkowej akcji zawodników w błękitnych trykotach. Szansę na dobitkę miał wtedy Piotr Zieliński, ale został zablokowany. Rzymianie wydawali się uśpieni, ale oni tylko czekali, by wyprowadzić drugi cios. Miał on miejsce w dwudziestej piątej minucie. Florenzi dośrodkował wysoko zawieszoną piłkę na głowę Dżeko, który w takich sytuacjach się nie myli. Warto jednak zaznaczyć, że lepiej mógł zachować się Raul Albiol. Centra była tak wysoka, że Hiszpan śmiało mógł się dobrze ustawić i przy okazji zaparzyć herbatę, a mimo to dał się zdominować.
Druga część gry rozpoczęła się nieco wolniej niż pierwsza, ale możemy jej to wybaczyć. Zaczęła nas bowiem zabawiać w okolicach siedemdziesiątej minuty. Wtedy to Edin Dżeko popisał się fenomenalnym rogalem zza pola karnego. Ten gol przybił gospodarzy, a Rzymian tylko nakręcił. Giallorossi poszli za ciosem i sześć minut później prowadzili już 4-1. W tej akcji nie popisał się Mario Rui, który odbił piłkę wprost pod nogi Perottiego. Napoli naprawdę nie zasługiwało na więcej, w drugiej połowie walczyło jak lew. Najaktywniejszy był Insigne, który wielokrotnie uderzał na bramkę, ale nie ważne czy próbował z dwudziestu metrów czy czterech, zawsze skutecznie zatrzymywał go Alisson. Prawie byliśmy też świadkami kuriozalnego samobója a'la Kramer. Pellegrini podał do własnego bramkarza tak nieudanie, że niemalże przelobował go z kilkudziesięciu metrów. Neapolitańczycy mieli po tym rzut wolny pośredni z granicy pola bramkowego, ale z linii piłkę wybił Florenzi. W doliczonym czasie gry futbolówkę do siatki udało się jeszcze wepchnąć Mertensowi, ale był to gol jedynie na otarcie łez i to nawet nie wszystkich.
Ten, kto przebrnął przez spotkanie Lazio z Juventusem lub najlepiej kompletnie je olał, by obejrzeć ten mecz, okazał się prawdziwym zwycięzcą. Mieliśmy okazję doświadczyć niesamowitego widowiska i ogromnych emocji. Wynik zaś można uznać za niespodziankę, tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę poprzednie wyniki gospodarzy. Ta porażka jest najprawdopodobniej czynnikiem, który zaważy o tym, że Napoli znów nie sięgnie po Scudetto. Juventus ma jeszcze mecz w zapasie. Jeśli go zwycięży, czmychnie podopiecznych Sarriego i fotelu lidera już nie odda. Piłkarzom i trenerowi jeszcze długo ten mecz będzie śnił się po nocach, a Insigne na widok Alissona będzie budził się spanikowany i zlany potem.