Śmierć w Rzymie... Tłusty Czwartek #7
Wracając do domu obiecywałem sobie: ,,Nie dotknę dzisiejszej nocy klawiatury, nie będę pisać tekstu na gorąco“ – i co? I takiego wała – musiałem, po prostu musiałem. Te dwa dni z Ligą Mistrzów to był istny RollerCoaster, którym można by obdzielić całą fazę grupową Ligi Mistrzów. Ale od początku.
Gwizdek sędziego, lecimy z rewanżem w Rzymie. Na usta ciśnie się: ,,MAM NOWY ZAJEBISTY FILM. Śmierć w Rzymie, nieźle brzmi, co?“ Pada bramka na 1:0 – nerwowe łapanie się za rozmyty tatuaż z chipsów, chwila nieuwagi i 2:0... ,,spokojnie, zaraz się rozkręci – szafa gra“... I wreszcie jeb – 3:0 i poszła wiązanka: "Masz Gryzonia, który wygląda jak jamnik, nie robisz zmian jak pierdolony Smuda, zachwycasz się panem Kunta Kinte (Umtiti), marnujesz mojemu Bartomeu pieniądze na Dembele i Coutinho, a na koniec przegrywasz nam wygrany dwumecz? I Ty chcesz, żebyśmy wygrali Ligę Mistrzów? Po tym co tu zobaczyłem nie wiem czy chciałbym wygrać z Tobą Puchar Tymbarku!" Nie to nie była komedia – to był horror w dwóch aktach – akcie nędzy i rozpaczy.
Dokładnie tydzień temu w swoim ostatnim felietonie poświęconym Ronaldo (TUTAJ) nadmieniłem, że możliwe, iż będzie okazja skrobnąć coś o Barcelonie za tydzień. Szczerze? W najczarniejszych snach nie przypuszczałem, że napiszę o tym w takich okolicznościach. Wylała się Barcelona, prawie wylał się Real! Ale skupmy się na Dumie Katalonii, nie ma sensu zastanawiać się, co by było, GDYBY w przypadku Realu – awansowali to awansowali, na ciul drążyć. To, co tydzień temu było pewne i przesądzone, dziś okazało się przytulną strefą komfortu, z której piłkarze Barcelony dali się wyciągnąć jak dzieci – trzema potężnymi gongami. Przegrali oni w tak błahy i nieprzystojący tak wielkiej drużynie, jaką jest Barcelona, sposób, że to mi się po prostu, kurwa, w głowie nie mieści… Ale cóż – taka jest piłka. Trzeba się liczyć z tym, że frajerstwo jednych jest często szczęściem drugich. Dzisiaj już wiem, jak czuli się kibice Paryżan rok temu. Suma szczęścia zawsze równa się zero, rok temu skakałem z radości po cudownej Remontadzie, dzisiaj to ja obserwuję z ogromnym smutkiem, jak skaczą inni. Boli cholernie... Ale jeśli boli, to znaczy, że wciąż żyję.
Abstrahując od stylu, w jakim odpadliśmy i od tego, co piłkarze sobą reprezentowali na boisku – pewnie większość z Was zadaje sobie jedno, zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie: ,,Co z Valverde po tym sezonie?“ I powiem Wam szczerze – kompletnie nie mam pojęcia co z tym fantem zrobić. Możecie się ze mną zgodzić lub nie, ale fakty są takie, że jest to najmniej barcelońska Barcelona od dekady. ,,Można przegrać 3:0 jak Pep: atakując, z odwagą i wiarą w to, co się robi. Albo tak jak Valverde, cały mecz srając ze strachu. W Barcelonie można zginąć, ale musi to być śmierć w ataku, a nie takie gówno." - jest to idealne podsumowanie tego, co w Barcelonie uważa się za DNA drużyny. Można przegrać, oczywiście – ale na pewno nie byle jak, nie w taki sposób jak to miało miejsce w Rzymie.
Osobiście mam ogromny problem ze zdefiniowaniem Ernesto Valverde. Wiele mówiło się przed sezonem, że ma on DNA Barcelony, że rozumie filozofie gry Dumy Katalonii. Fakty są takie, że trzeci rok z rzędu odpadamy w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, pierwszy raz od dawien dawna tracąc taką przewagę z pierwszego meczu. To nie jest ta Barcelona, w której się zakochałem. Po prostu. Daliśmy sobie wmówić, że jest to tryb ekonomiczny, że odpalą na koniec sezonu – to nieźle kurwa odpalili... siebie z rozgrywek. Iluzja... Blaugrana zawsze atakowała, walczyła, ryzykowała – za co wielokrotnie płaciła najwyższą cenę (całuski El Niño), ale miała wtedy charakter. Patrząc statystycznie to faktycznie tracimy teraz mniej goli, ale wylewanie się obrony za czasów Pepa było w pewien sposób wliczone w koszta ofensywnego sposobu gry. Dzisiaj mamy do czynienia z najbardziej nudną, wyrachowaną i monotonną Barceloną od niepamiętnych czasów. Nie chcę szukać przyczyn, analizować przekroju całego sezonu, bo nie mam na to ochoty, jest jeszcze coś do wygrania w tym sezonie i na tym należy się skupić. Porażka z Romą, a co za tym idzie – pożegnanie się z Champions League w tej fazie jest bolesne, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Nawet, gdybyśmy cudem przeszli do tego półfinału – to bylibyśmy tam zdecydowanie najsłabszym zespołem i to jest fakt. Po prostu stało się nieuniknione. Szkoda tylko, że w takim stylu. Cóż – zdarza się.
Nawet jeśli, zakładając pesymistyczny scenariusz, zakończymy sezon bez ligi i pucharu (co też wciąż może się wydarzyć) – co dalej? Szukamy na siłę kolejnego człowieka z DNA Barcelony czy wreszcie zatrudniamy fachowca, który miał styczność z wielkimi piłkarzami i umie się z nimi obchodzić? Może jest to zbytnie wybieganie w przyszłość, bo Barcelona może też wygrać wszystko co pozostało i w pewien sposób uciszy hejterów. Ale czy zwycięstwo w La Liga i Copa del Rey jest tym o czym od 2015 roku marzą kibice Barcelony? Śmiem wątpić. Aczkolwiek – jeśli znów ma tu przyjść jakiś cudak Koeman czy inny Bakero na kiju, to już wolę, żeby Ernesto został na przyszły sezon. Po prostu. Zamiast znów szukać miodu w dupie, trzeba dać szansę na wyciągnięcie wniosków trenerowi – a nóż widelec może się uda w przyszłym sezonie. Może zabrakło mu po prostu doświadczenia? Może swoje frycowe musiał zebrać? W końcu nadal możliwe jest Invincibles Barcelony, które pewnie w jakiś sposób złagodziłoby poczucie niedosytu. Jednak z dwojga złego to chyba lepiej jest próbować udoskonalać coś, co było w miare znośne, niż dawać kolejnemu WIZJONEROWI wprowadzać "swoją wizję zupełnie nowej, odmienionej Barcelony". Bo ,,nowej“ nie znaczy ,,lepszej“.
Dwa akapity wyżej wtrąciłem słowo "iluzja" – nie przypadkowo ono się tam znalazło. Tak, drodzy cules – od pamiętnego łomotu w Superpucharze z Realem żyliśmy w iluzji – iluzji ekonomicznej, jadącej na 3 biegu Barcelony, która szczyt formy będzie mieć zapewne na przełomie kwietnia i maja. Boom kurwa, NIESPODZIANKA! Dziś wiemy już, że nie było to ładowanie akumulatorów na końcówkę sezonu, tylko zaciąganie ręcznego na równiutkiej i prostej drodze. Przy tych wszystkich rekordach, czystych kontach, przy tej całej propagandzie sukcesu – wszyscy zapomnieli, że jedynym naprawdę świetnym spotkaniem Barcelony w tym sezonie (liczącym około 50 meczów) było El Clasico z Realem na Bernabeu. To śmieszne, że taki zespół jak Duma Katalonii rozgrywa w całej kampanii tylko jeden koncertowy mecz, paradoksalnie z najtrudniejszym rywalem z możliwych, a męczy się z takimi GIGANTAMI FUTBOLU jak Deportivo, Leganes czy Getafe. Wierzcie mi lub nie, ale czułem przez skórę, że nie wygramy Ligi Mistrzów. A pierwsza lampka alarmowa zapaliła mi się właśnie tydzień temu w pierwszym meczu z Romą. Nie przypominam sobie spotkania, w którym mielibyśmy tyle szczęścia w jednym spotkaniu – jednocześnie przy tak wysokim wyniku. To nie Barcelona ograła wtedy Romę, to Roma przegrała sama ze sobą. Z resztą – to nie ma teraz żadnego znaczenia. W rewanżu podopieczni Eusebio Di Francesco nie pozostawili złudzeń w kwestii tego, komu bardziej zależy na tym półfinale. Patrząc na to przewrotnie – może i lepiej, że teraz. Po prostu oszczędziliśmy sobie srogiego łomotu od Bayernu czy Liverpoolu w półfinale. Z taką grą? Umówmy się, nie byłoby z nas co zbierać.
Chapeau bas Roma! Trzeba oddać cesarzowi co cesarskie – wykorzystali frajerstwo Barcelony w sposób koncertowy, niesamowity i godny podziwu. Mało kto dawał im szansę, a oni po prostu wyszli na boisko i wydarli ten półfinał z gardła Barcelonie, tak jak 8 lat temu w Vancouver Justyna Kowalczyk wydarła złoto Marit Bjørgen. GLADIATORZY! Chyba tylko mój szef w nich wierzył. Sytuacja wyglądała następująco: wchodzę do pracy i ten od razu, bez żadnego ,,siemano“ mówi mi na wejściu: "Przemo, dziś będzie sensacja w Rzymie." Myślę sobie ,,ta, a kierowca autobus wstanie i zacznie klaskać“ – masz ci los, szefuńcio się nie pomylił (a biedny kierowca pewnie stoi i klaszcze do teraz). Teraz już wiem, dlaczego to on jest moim szefem, a nie odwrotnie. Szkoda, że nie poszedł obstawić do buka, bo może wtedy po pracy nie byłoby mi tak smutno – jakby zaprosił mnie na coś mocniejszego. Na koszt buka oczywiście. A tak – musiałem sobie radzić z tym wszystkim sam i poniekąd nie narzekam – samemu też można się nieźle ZNIECZULIĆ. Boli mniej... Ale wracając do Rzymian – życzę im jak najlepiej w Lidze Mistrzów. Po tym, co zaprezentowali w tym dwumeczu, nabrałem respektu do tej drużyny i po cichu będę im kibicował w półfinałach. Na kogo trafią? Co za różnica! Jeśli eliminujesz Barcelonę w takich okolicznościach, to żaden przeciwnik nie jest Ci straszny! Słaby jestem w typowaniu, ale czuję w kościach, że w tym sezonie wygra drużyna, po której nikt się tego nie spodziewał i nie mam tu wcale na myśli Realu. Ha!
A ile jest tej Barcelony w Barcelonie na dzień dzisiejszy? Tak szczerze - jeśli spojrzymy tylko na styl gry to niewiele i tu pewnie większość z Was się ze mną zgodzi. Jeśli jednak popatrzymy tylko na wyniki poszczególnych sezonów to rezultat jest mniej więcej podobny. Nieważne czy Barcelona gra pięknie czy też zanudza nas jak w tym roku – po prostu powoli wchodzi im już w krew, odpadanie przed decydującymi rozstrzygnięciami. Zupełnie tak, jakby korepetycji udzielali im Real z lat 2004-2010 albo Arsenal z lat… po prostu obecnych. Ale w sumie – chyba powoli zaczynam się przyzwyczajać do takiego stanu rzeczy. Jeszcze pewnie, aby zwiększyć moje poczucie szczęścia – Real zgarnie sobie na luzaku to trofeum 3 raz z rzędu. Dla nich powoli staje się to codziennością – jak dla mnie zwykły dzień w pracy... A że piłka nożna bywa cholernie nieprzewidywalna, prawie na swojej skórze – przekonał się wczoraj Real. O mały włos, nie wylecieli z rozgrywek w podobnie żenującym stylu co Barcelona. Może to też dobrze – jest to kubeł zimnej wody, wylany na zagotowane głowy co po niektórych fanów Królewskich, którzy już zaczęli uważać Real za głównego faworyta rozgrywek. Bzdura – Juve czy Roma pokazały, że ta edycja będzie jedną z najbardziej nieprzewidywalnych na przestrzeni ostatnich 15 lat. Tu się może stać absolutnie wszystko!
A cules? No cóż mordeczki - głowa do góry! Świat na tej porażce się przecież nie skończył. Oczywiście, nie wygłaszajmy głupich haseł w stylu ,,dumni po zwycięstwie, wierni po porażce“ bo to śmierdzi rakiem. Jeśli faktycznie chcecie być wierni Blaugranie, to swoimi myślami i czynami, a nie pustymi słowami wylewanymi za pośrednictwem klawiatury na gównogrupach na fejsie, bo w ten sposób tylko się ośmieszacie a nie pokazujecie swoją ,,wiarę w klub“. Pokora. To jest słowo, które powinno nam przyświecać na przyszłość. A w takich momentach jak ten doceńcie to, ile już zdążyła wygrać Barcelona ,,naszej ery". Czasem po prostu trzeba umieć się cieszyć z małych rzeczy.
Kiedyś znów nadejdzie nasze ,,5 minut".
*Cały cykl felietonów Tłusty Czwartek, mojego autorstwa ma charakter subiektywny. Biorę na siebie 100% odpowiedzialność za wszystko co się w nich znajdzie – w końcu Footroll z założenia ma charakter opiniotwórczy