ItalJANA #13 - Czerwono-czarna degrengolada
We wtorek wróciły najlepsze rozgrywki (zaraz za Serie A :v) na świecie. Liga Mistrzów przywitała nas w pełnej krasie i od pierwszej serii gier dała nam wiele emocji. Niestety ja jako zdeklarowany od piętnastu lat Milanista, mam z tego powodu wiele nieprzyjemności. Już piąty sezon z rzędu w dniu otwarcia LM, mam ochotę rozpłakać się w swojej jaskini i rodem Janusza Nosacza, ze zeszklonymi oczami oglądam stare skróty z tych rozgrywek, mówiąc pod nosem „kuuuurła, kiedyś to było”, zagryzając przy tym kabanosa. Na dodatek w tym roku nasi „somsiedzi” z czarno-niebieskiej części miasta wrócili i tym samym w internecie pojawiła się masa tekstów o tym jak to się stało, że kuzyni przez sześć lat nie dostępowali zaszczytu gry w tych rozgrywkach. Więc dzisiaj w ramach „ItalJANY” zapraszam do lektury tekstu, dlaczego w Mediolanie wszystko padło i dlaczego dziś zamiast grać na wielkich stadionach, jesteśmy skazani na pastwisko w Luksemburgu.
Miłe złego początki
Włoska piłka w 2006 roku przeszła kryzys w postaci Afery Calciopoli. W związku z nią zdegradowany został Juventus, a mało kto nawet wie, że podobny los mógł spotkać Milan. Wiadomym jednak było, że Rossoneri nie mogli zlecieć, bo premierem kraju był Silvio Berlusconi, wieloletni prezes klubu. Z powodu straty Juventusu, cała Serie A niesamowicie obniżyła notowania, które szły rokrocznie w dół. Milaniści za to świętowali. W 2007 roku udało się wygrać LM po raz siódmy i mało kto wówczas spodziewał się, że to będzie ten ostatni dotychczas raz, kiedy ta sztuka się uda. Wiadomo, że trzon kadry był mocno podstarzały, ale ludzie wówczas to bagatelizowali. Rossoneri zamiast myśleć o przyszłości, odkładali te plany na następne lata. Duet Berlusconi & Galliani nie zwracali uwagi na to, że klub nie przynosi już takich zysków jak przed laty i klub powoli przestawał być równym przeciwnikiem dla rosnących w siłę klubów z Anglii i Hiszpanii, a potem Niemiec.
Marka, która była umacniana od 1986 roku trzymała klub na salonach, dzięki czemu dało się ściągać piłkarzy o wielkich nazwiskach. Tak jak w 2008 roku na San Siro zawitali Ronaldinho i Zambrotta. Nawet pomimo tego, że poprzedni sezon zakończył się blamażem, piątym miejscem w tabeli i pierwszą od 2001 roku sytuacją, że Milanu zabrakło w Lidze Mistrzów. Nie odstraszyło to Davida Beckhama, który przybył w styczniu i pozostał na całą wiosnę w stolicy Lombardii. Była to jednak dobra mina do złej gry. Gwiazdy przychodziły, trzon się starzał, a na krajowym podwórku warunki dyktował Inter, wygrywając tytuł za tytułem, wyprzedzając Milan w liczbie tytułów mistrza kraju w 2010 roku, przy okazji kompletując tryplet. Już wtedy wyglądało to źle. Milan nawet pod wodzą Leonardo nie był w stanie przebić się wyżej niż trzecia pozycja w tabeli, sprowadzał szrot w postaci Huntelaara, a najlepszym tego przykładem jest najlepszy strzelec sezonu 2009/2010 – Marco Borriello. Włoski playboy strzelił czternaście goli i było to wymowne w jakim położeniu znalazł się klub.
Zasłona dymna
O tym jak wyglądały finanse klubu, doskonale wiedzą ci, którzy przeczytali książkę „Ja Ibra”. Kiedy Szwed zdecydował się opuścić Barcelonę na rzecz Rossonerich, musiał liczyć się z tym, że Barcelona nie otrzyma wiele kasy od Milanu, którego skarbiec coraz bardziej świecił pustkami. Skończyło się na wypożyczeniu i odkupie zawodnika po sezonie. Do klubu dołączyli również Robinho i Kevin Prince Boateng, a stara ekipa dalej miała nadzieję na coś wielkiego. Berlusconi zajęty aferami obyczajowymi, mało działał w klubie, a jego najlepszy doradca Adriano Galliani znalazł nowego trenera. Był nim „Wesołek” z Cagliari, trener roku 2010 w Serie A. Massimiliano Allegri (allegro oznacza po włosku „wesoły) zawitał do Mediolanu na swoje pierwsze poważne wyzwanie w trenerskiej karierze. Lepszego momentu na sukces nie mógł sobie wymarzyć. Syty Inter po tryplecie, objęty przez Beniteza, przeszedł totalną degrengoladę. Nie uratował tego Leonardo, który doprowadził kibiców Rossonerich do furii. W sumie nie tylko kibiców, bo niektórych piłkarzy również:
Juventus miał wtedy poważne problemy, a najlepszym tego dowodem jest niemoc w Lidze Europy w spotkaniu z Lechem Poznań. Pozostali znajdowali się w totalnym marazmie i Allegri jako dyrygent wygrał osiemnasty tytuł Mistrza Włoch. Zrównał się tym samym z Interem, który rok wcześniej wyprzedził Milan. Niestety w Europie nie udało się pokazać więcej, ponieważ Rossoneri odpadli z Tottenhamem w 1/8 finału. Taki rozrachunek nie bolał nikogo, bo Milan odzyskał po siedmiu latach władzę na krajowym podwórku i wydawało się, że takie obrazki będą się pojawiały częściej. Jak na przykład taniec Michaela Jacksona, odwzorowany przez Prince’a Boatenga.
Na horyzoncie nie było widać jeszcze nadchodzącej katastrofy.
Epoka została zakończona
Ale za to jak się zapowiadało. Wygrana na krajowym podwórku, zwiastowała to, że Diavolo zapolują na sukces w LM. Czyli to co Berlusconi kochał najbardziej. Inter mimo wygranej w Coppa Italia nie wyciągnął wniosków i tonął w najlepsze, więc Milaniści liczyli na podtrzymanie również dobrej passy w kraju. Niespodziewanie jednak wyrósł im spod ziemi konkurent. Dosłownie spod ziemi, bo Juventus zmartwychwstał i pod batutą Antonio Conte, ze składem śmiechu, porównując go do tego co teraz reprezentuje Stara Dama, jechał w sezonie po bandzie i nie zwalniał tempa. Wzmocniony przez Andreę Pirlo, który regularnie po tym transferze srał do starego gniazda chciał wrócić na swoje miejsce we Włoszech. Nie przegrywali meczów, a wielu (w tym ja) dopatrywało się ewidentnie nieczystej gry i wydatnej pomocy arbitrów. Do historii Serie A przejdzie ten obrazek.
Sulley Muntari tego gola strzelił. Jak widać. Liniowy Paolo Tagliavento nie widział tego co widział cały świat. Był to nie lada wstyd, a Gianluigi Buffon, którego kocham miłością dziecięcą, wtedy powinien krzyczeć o tym, że Tagliavento ma śmietnik zamiast serca. Ba! Całe wysypisko. Juve ten mecz zremisowało, Milan ogarnęła plaga kontuzji. Najważniejsza była absencja Thiago Silvy, który ze starzejącym się Nestą trzymał obronę w ryzach. Nie uratował tego Ibrahimović, który jako nagrodę pocieszenia został królem strzelców.
Po drodze Milan zdobył zaledwie 9 punktów w grupie śmiechu w Lidze Mistrzów, oddając punkty nawet Viktorii Pilzno i BATE. Z tamtej Ligi Mistrzów wszyscy zapamiętali gola Pato z Barceloną 24 sekundy po pierwszym gwizdku. Potem emocjonujący dwumecz z Arsenalem, ale ponowne spotkanie z Blaugraną zakończyło ich udział na ćwierćfinale. Jak dotąd najlepszy występ od 2007 roku w tych rozgrywkach. Niestety, nie udało się wygrać w tym sezonie nic. Na dodatek szatnia przeszła wtedy prawdziwe trzęsienie ziemi. W jednym momencie klub opuścili: Gennaro Gattuso, Alessandro Nesta, Filippo Inzaghi, czyli stare wygi oraz Gianluca Zambrotta z Markiem Van Bommelem. Najciekawsza była postawa Holendra, który cholernie zżył się z szatnią przez 1,5 roku gry dla Milanu. To była rodzina. I jak to w każdej rodzinie. Kiedy na zawsze odchodzi jedna osoba, to tworzy się poważna pustka. Teraz odeszła piątka, która stanowiła o sile szatni, doświadczeniu i pamiętała wielkość tego klubu, gdy nie było na nich mocnych. O ile po meczu z Romą w 2009 roku San Siro mogło zatonąć z powodu łez po Paolo Maldinim, to w 2012 roku w trakcie meczu z Novarą powódź mogła ogarnąć Mediolan po odejściu Senatorów.
Łzy Marka Van Bommela, po krótkim pobycie w klubie są najbardziej wymownym obrazkiem tamtego Milanu.
To drugie to reakcja Tiziano Crudelego. Podobna była moja i wielu innych kibiców.
Koniec ery, początek problemów
W szatni zabrakło najważniejszych ogniw drużyny. Ludzi, którzy spajali dwa pokolenia klubu. Na dodatek w klubie zaczęło się poważne cięcie kosztów i co za tym szło przymusowe odejścia dwóch ważnych ogniw, bez których wszystko padło. Zlatan Ibrahimović i Thiago Silva zostali ofiarami degrengolady i musieli przenieść się do Paris Saint Germain. Raz za frajerskie pieniądze, a dwa wbrew własnej woli. Thiago dalej pamięta kto wypuścił go na europejskie salony i dalej gra w ochraniaczach z logiem Milanu. Tak czy inaczej sprowadzeni zawodnicy nijak mieli się do ich klasy. Nie ujmując Giampaolo Pazziniemu, bo nie zagrał wtedy źle, ale Ibrą to nie był.
Milan jako wicemistrz kraju zagrał w Lidze Mistrzów. W międzyczasie zaczęli sezon w sposób tragiczny. Po trzynastej kolejce bilans wynosił: 4 zwycięstwa, 3 remisy i 6 porażek. Posada Allegrego wisiała na włosku, a w LM nie było wcale lepiej, bo Milan miał problemy w grupie, którą tradycyjnie zakończył na drugim miejscu wyprzedzony przez rewelacyjną Malagę. Po drodze w tych rozgrywkach poszalał Philippe Mexes, który strzelił jedną z najpiękniejszych bramek w historii LM. Jesień była do zapomnienia, ale za to wiosną trzeba było wziąć przysłowiową dupę w troki i zebrać się na świetną grę w lidze, żeby zagwarantować sobie LM na następny sezon.
Na wiosnę do klubu przyszedł Mario Balotelli, który razem ze Stephanem El Shaarawym i Princem Boatengiem, zaczęli szalony comeback. Niestety już bez Pato, który z powodu licznych urazów wrócił na odbudowę do Brazylii. Milan na wiosnę rozjeżdżał każdego jak leci i jedynie uległ Juventusowi. Wygrali 12 spotkań i sześć razy podzielili się punktami z rywalami. Niech za dowód świetnej formy posłuży mecz 1/8 finału z Barceloną na San Siro. Milan wygrał to spotkanie 2:0 i wydawało się, że ma szansę sprawić niespodziankę. Niestety, ale na Camp Nou podopieczni Tito Vilanovy szybko strzelili i kontrolowali mecz. Był jednak moment, który mógł wszystko zakończyć. Niestety, ale wówczas dziewiętnastoletni M’Baye Niang strzelił w słupek.
Słupek, który dopełnił jego pobyt w Mediolanie i nawet jego następne próby po latach zawsze były nim naznaczone. Gdyby wtedy trafił byłby bogiem Mediolanu, gwiazdą, a na jego cześć kibice śpiewaliby piosenki. Tak się nie stało i Blaugrana wygrała ten mecz 4:0, totalnie dominując na własnym stadionie. Milan skupił się na lidze i w ostatniej kolejce meczem ze Sienią i golami w ostatnich sześciu minutach zapewnili sobie trzecie miejsce w tabeli, które uprawniało ich do gry w playoffach LM.
Dom wariatów
W letnim okienku 2013 roku biura Milanu przypominały zakład w Tworkach. Nikt nie myślał tam racjonalnie, decyzje były podejmowane pochopnie. Największy sajgon miał miejsce w ostatnich dniach okienka. Milan ograł PSV w eliminacjach do LM i zaczęła się wyprzedaż. Pierwszą ofiarą był ulubieniec trybun (i osobiście mój) Prince Boateng, który za frajer odszedł do Schalke. Wówczas Massimiliano Allegri miał najbardziej idiotyczną zachciankę w historii. Poprosił o transfer Matriego. Największego drewna opałowego Juventusu. Zablokował przy tym transfer Teveza, który zajął jego miejsce w Turynie. Dla tych co nie wiedzą - Matri był kimś w rodzaju Kalinicia 17/18. A nawet kibice bardziej go nienawidzili. Przez brak kasy wstrzymane zostały przymiarki do wówczas młodej gwiazdy Ajaxu – Eriksena. Żeby ratować twarz Galliani musiał zrobić bombę. I zrobił. Po czterech latach w Realu do Mediolanu wrócił Kaka. Kibice oszaleli ze szczęścia, nawet gdy mieli na uwadze, że to już nie ten sam Kaka co w 2007 roku. Tak czy inaczej Milan zaczął sezon znowu słabo. Chociaż nie. To był dramat, katastrofa i wszystko co najgorsze. Tylko pięć zwycięstw na jesieni. Przynajmniej w Lidze Mistrzów nie skompromitowali się jak inne włoskie ekipy. Juve i Napoli zakończyły zmagania w grupie, a Milan trafił na Atletico. Po drodze w zimie musieli wzmocnić skład.
Niestety ale pomimo szczerych chęci, Rossoneri odpadli z Rojiblancos w LM, przegrywając 0:1 i 1:4. To były ich ostatnie mecze w tych rozgrywkach. Już pod wodzą Clarence’a Seedorfa. Holender został pierwszym w historii Serie A czarnoskórym trenerem. Berlusconi stracił cierpliwość do Allegrego po meczu z Sassuolo. Na Mapei, Milan przegrał 3:4, a wszystkie gole dla Neroverdich strzelił Domenico Berardi. Silvio nie ukrywał swojej antypatii do Allegrego, którego uważał za nudziarza, bo nie oferował fajerwerków w grze, które prezes tak uwielbiał. Milan pod wodzą Seedorfa chciał zrobić comeback rodem z zeszłego sezonu. I na wiosnę znowu wyglądało to lepiej. Tylko, że jesień była żałosna do potęgi ntej i nie dało się nic zrobić. Na dodatek w 37. kolejce Rossoneri przegrali z Atalantą i tym samym pierwszy raz od 1998 roku nie zameldowali się w europejskich pucharach. Nie pomógł nawet wygrany mecz z Sassuolo na San Siro. Lepszy bilans miało Torino, bo szósta Parma nie dostała pozwolenia na grę, a nad nimi dopiero zaczęły się kłębić czarne chmury.
P jak paździerz
Lato 2014 i kolejne pożegnania. Z klubu odeszli Robinho i Balotelli, a w biurach bardziej interesowało otwarcie nowej siedziby klubu przy via. Aldo Rossi 8 w Mediolanie. Na dodatek z klubu do MLS na emeryturę postanowił przenieść się Kaka, po czym serca kibiców zostały ponownie złamane.
Nowym trenerem został Filippo Inzaghi, który dostał materiał od Gallianiego. Łysy ulubieniec kibiców nakupował… Wróć. Naściągał za darmo zawodników, którymi jego zdaniem można było coś zdziałać. Jedynym gotówkowym transferem ostatniego dnia okienka był znany i lubiany Giacomo Bonaventura, który popłakał się w momencie podpisu kontraktu.
Przez pierwsze kolejki gra nie wyglądała tragicznie. Była to antyteza dwóch poprzednich sezonów, gdzie po jesieni nie było czego zbierać. Drużyna pierwszy raz od wielu lat skupiała się wyłącznie na lidze, a nawet po piętnastu kolejkach miała dalej realne szansę na załapanie się do TOP3. Chociaż w sumie nie było to za bardzo realne, biorąc pod uwagę fakt, jakiego sabotażu dokonywali zawodnicy. Ta drużyna nie miała prawa odnieść sukcesu. Nie w momencie gdy grali w niej tacy parodyści jak: Bonera, Essien, Muntari, Armero, Poli czy nawet Torres, który udowodnił w Mediolanie, że da się gorzej niż w Chelsea. A jeżeli jako zbawca w zimie przyszedł odrzut z Atletico Cerci, który został od razu brutalnie wyjaśniony, to logicznym jest dlaczego Milan na wiosnę zaczął dryfować ku nijakości. Pomoc Essien, Muntari, Poli, która wyszła na Juventus Stadium 8 lutego 2015, to dalej największa hańba tego klubu. Żenada i wszystko co najgorsze. Można było fajnie zacząć, ale to zaprzepaścić durnymi stratami punktów. Milan potrafił wygrywać z Lazio, Napoli czy Romą, żeby potem od razu tracić punkty z Sassuolo, Palermo czy Ceseną. Nie dało się tak na dłuższą metę i sezon zakończył się na dziesiątym miejscu. Od razu pożegnano się z Inzaghim, a w końcu zaczęła się tlić nadzieja, że będzie więcej powodów do radości.
Teraz albo nigdy, czyli nigdy
W 2015 roku Milan snuł coraz poważniejsze plany budowy nowego stadionu, który miał się mieścić nieopodal niedawno postawionej Casa Milan. I wszystko spoko, bo nawet Berlusconi przebąkiwał o tym, że może sprzeda on klub idąc drogą Massimo Morattiego z Interu. Nie chciał on sprzedać tego klubu byle komu, a tajski inwestor Bee Taechaubol, był w jego oczach niewiarygodny. Z tego tytułu plan budowy nowego stadionu poszedł się kolokwialnie mówiąc jebać, a kibice tylko podnieśli sobie ciśnienie, bo na nowy sezon kompletnie nikt nie czekał.
Berlusconi sięgnął w końcu głębiej do kieszeni i kazał Gallianiemu posprowadzać piłkarzy, żeby móc odzyskać resztki godności. Miał na uwadze to, że zbroi się Inter i nie mógł pozostać gorszy. Galliani podziałał i poszukał odpowiednich zawodników, a transfer Alessio Romagnolego to największy majstersztyk starszego pana z Łysiną. Nowym trenerem klubu został Sinisa Mihajlović. Ten sam, który we Włoszech miał więcej wspólnego z Lazio czy Interem. Nie był on wymarzonym kandydatem kibiców, ale od razu chciał się wkupić w ich łaski. Zaczął kiepsko, ale od razu zaczął wszystko naprawiać i widział błędy, które popełniali zawodnicy. To on przed meczem z Sassuolo dał odpocząć Lopezowi i dał pograć Donnarummie. Wtedy to Gigio zaistniał w wielkim świecie. Pod jego wodzą. Milan w końcu zaczynał jako tako wyglądać. Wiadomo, że nie była to paka na atakowanie TOP3, ale Liga Europy była w zasięgu. Sinisa miał też łatwą drabinkę w Coppa Italia i zameldował się nawet w finale. I wtedy stało się coś niewytłumaczalnego.
Kadra niby wyglądała dobrze, ale Silvio na stare lata powoli durniał. Mimo tego, że kibice jego i Gallianiego kochają sercem to do dziś nie rozumieją ich jednej głupiej decyzji. Milan zajmował bezpieczne szóste miejsce, ale wpadł w kryzys czterech spotkań bez zwycięstwa. Wobec tego Miha dostał ultimatum. Jeżeli przegra z Juventusem to wylatuje. No i przegrał. I wyleciał. Z Juve, na które nikt nie miał patentu. Tragedia. Na jego miescu Berlu obstawił Christiana Brocchiego, który całkowicie położył w miarę udaną kampanię zajmując siódme miejsce w tabeli, dał się wyprzedzić Sassuolo i odroczył na kolejny rok walkę o puchary. Coppa Italia również przegrał i nie było mi dane przeżyć pierwszy raz namacalnie triumfu w tych rozgrywkach. Wszystko znowu padło. Mimo tego, że drużyna zaczęła się budować od podstaw, to kasa z Ligi Europy mogła to jeszcze bardziej podreperować.
Prowizoryczny powrót na salony
Jako kibic Milanu przed sezonem 2016/2017 nie przystępowałem z żadną nadzieją. Wiedziałem, że taka szansa jaka była rok temu może się nie powtórzyć za prędko, a przynajmniej póki Milan był w rękach prezesa. Prezesa, któremu kibice zawdzięczają wiele, niemalże wszystko. Jednak każdy wiedział, że nic więcej nie może on temu klubowi dać. Galliani przeprowadził mercato bez większych fajerwerków i powierzył pieczę nad zespołem Vincenzo Montelli. Uśmiechnięty jegomość okryty w Sampdorii niesławą za paskudny wynik w sezonie 2015/2016 przybył trenować Milan, który był blisko a jednocześnie daleki pucharów. I to co zagrali Rossoneri na jesieni 2016 to był prawdziwy koncert. Po drodze ograny Juventus na własnym stadionie, w końcu przestali tracić punkty, których nie mieli prawa zgubić. To było coś pięknego i zwieńczonego Superpucharem. Pierwszym trofeum od 2011 roku do gabloty. Zakończenie jesieni w TOP3 było wielkim wyczynem, ale niemalże niemożliwym do utrzymania, bo na karku czuli oddech Napoli Sarriego i innych.
Wiosna nie była już taka fajna jak jesień, nawet pomimo próby wzmacniania kadry. Jak się okazało, łabędziego śpiewu Gallianiego. W biurach Casa Milan skończyły się negocjacje i klub miał w kwietniu wkroczyć w zupełnie nową Chińską erę. Pan Yonghong Li i jego syn Han wpadli do Mediolanu, a ich pierwszym meczem były derby z Interem, które zakończyły się wynikiem 2:2, w dramatycznych okolicznościach w Wielką Sobotę w południe. Potem Milan zaczął się podobnie jak Inter gubić, ale ostatecznie w końcu się udało wrócić na drogę europejską. Niestety, ale wtedy obydwa kluby z Mediolanu się skompromitowały, ponieważ pierwszy raz w historii obydwa skończyły sezon za Atalantą, czyli biedniejszą ekipą z Lombardii. Chińczyk zapowiedział wybuchowe mercato i fani Rossonerich na całym świecie popatrzyli w przyszłość w oczekiwaniu na lepsze jutro.
Iksde. Taki ch… jak słonia nos
Poprzedni sezon Milanu śledzili wszyscy, bo ten klub wzbudził zainteresowanie. Elaborat na jego temat można przeczytać TUTAJ. Klubem nie rządzi już Li. Teraz jest pod władaniem funduszu Elliott. Do klubu wrócili ludzie, którzy za te barwy daliby się pokroić. Piłkarze rozumieją powagę sytuacji i będą walczyć ze wszystkich sił, żeby przywrócić Milan do elity. Czwartki niby są spoko do grania, ale w momencie gdy sąsiad gości u siebie Tottenham, a dwa dni później wybierasz się do Luksemburga na mecz to wiesz, że coś poszło nie tak. Milaniści z jednej strony na ten sezon nie robią sobie wielkich nadziei, bo w kampanii 17/18 byłi mocno rozczarowani. W głębi duszy każdy kibic Milanu marzy, żeby zawodnicy usłyszeli na murawie hymn w trzech językach. Najwyższy czas wyjść z tej stagnacji. Ale najpierw mecz z Dudelange. Trzeba zapłacić karę za grzechy z poprzedniego sezonu.