Kapitalne widowisko na Anfield - echa meczu Liverpool-Chelsea
Kiedy w Premier League spotykają się drużyny z TOP 6, możemy zakładać z dużą dozą prawdopodobieństwa, że czeka nas świetny mecz. A jeśli menadżerami tych drużyn są miłośnicy ofensywnego styl gry, tacy jak Jurgen Klopp oraz Maurizio Sarri, to wszelkie obawy o zabiciu spotkania czy autobusach mogą odejść do lamusa. Tak było i tym razem - po kapitalnym meczu Liverpool pokonał Chelsea i udowodnił, że ciągle liczy się w walce o mistrzostwo Anglii.
Składy:
Liverpool: Alisson - Alexander-Arnold, van Dijk, Matip, Robertson -Fabinho, Keita (66' Wijnaldum), Henderson (77' Milner) - Firmino, Mane, Salah (90' Shaqiri)
Chelsea: Arrizabalaga - Azpilicueta, Rudiger (40' Christensen), Luiz, Emerson - Jorginho, Kante, Loftus-Cheek (75' Barkley) - Hudson-Odoi (56' Higuain), Willian, Hazard
Od początku spotkania Liverpool narzucał swoje warunki gry. To właśnie gospodarze mieli pierwszą dobrą okazję w tym meczu - w 6. minucie Sadio Mane bardzo dokładnie dośrodkował do Mohameda Salaha, który z pierwszej piłki uderzył na bramkę Kepy. Były bramkarz Athletiku Bilbao był jednak na posterunku i bez problemu wyłapał ten strzał. W 20. minucie mieliśmy odpowiedź Chelsea - w polu karnym Liverpoolu zatańczył Eden Hazard, a następnie oddał płaski strzał, który obronił Alisson.
Piłkarskiej jakości było dużo, ale nie obyło się też bez żenującej sytuacji. Tak niestety trzeba nazwać spektakularne padolino Salaha, który starał się wymusić rzut karny po starciu z Davidem Luizem.
Ciężko się dziwić oburzeniu twitterowiczów - oczywiście kontakt pomiędzy zawodnikami był, jednak na pewno nie aż tak dotkliwy, żeby Egipcjanin musiał się wywrócić i przez ładnych kilka sekund zwijać z bólu. Na szczęście sędziujący to spotkanie Mike Oliver nie dał się nabrać na tę błazenadę i kazał po prostu grać dalej.
Wracając jednak do spraw piłkarskich - w kolejnej fazie pierwsze połowy gra się wyrównała - do głosu trochę śmielej zaczęli dochodzić "The Blues", którzy momentami potrafili nawet przejąć inicjatywę. Jednak to Liverpool powinien wyjść na prowadzenie, ale kapitalną sytuację zmarnował Sadio Mane.
Kilka minut później sędzia zakończył bardzo dobrą pierwszą połowę. Jak się okazało - najlepsze w tym meczu miało dopiero nadejść.
I nadeszło zaraz na początku drugiej połowy - Liverpool w 3 minuty położył Chelsea na deski. Najpierw po kapitalnej zespołowej akcji Jordan Henderson dośrodkował na nos do Sadio Mane, któremu pozostało tylko wpakować piłkę do bramki. A chwilę później Salah zdecydował się na strzał sprzed pola karnego. Wyszło kapitalnie - piłka wpadła obok bezradnego Kepy, który starał się jeszcze rozpaczliwie interweniować.
Nagła strata dwóch bramek nie podłamała Chelsea - "The Blues" postawili wszystko na jedną kartę i byli bardzo blisko błyskawicznego odwrócenia losów meczu. Eden Hazard w przeciągu kilku minut miał 2 doskonałe okazje na wyrównanie stanu meczu, jednak za pierwszym razem trafił w słupek, a przy drugiej próbie na jego drodze stanął Alisson. Przyjezdni jednak wciąż atakowali, za co należą im się brawa - po tym poznaje się wielkie drużyny, że nie poddają się bez względu na okoliczności.
Do końca meczu rezultat nie uległ zmianie i pierwsze od 7 lat domowe zwycięstwo Liverpoolu nad Chelsea stało się faktem. "The Reds" udowodnili, że nie pękają pod presją i są godnym rywalem dla Manchesteru City w wyścigu o mistrzostwo Anglii. Jeśli chodzi o gości, zasłużyli na kilka ciepłych słów pod swoim adresem - co prawda wracają z Anfield na tarczy, jednak pokazali kawał dobrej piłki i gdyby szczęście było dzisiaj po ich stronie, spokojnie mogliby pokusić się przynajmniej o remis. Niestety za wrażenia artystyczne punktów w futbolu nie przyznają, jednak z taką grą "The Blues" mogą spokojnie myśleć o zajęciu upragnionego czwartego miejsca na koniec sezonu.
Liverpool - Chelsea 2:0 (51' Mane, 53' Salah)