Podsumowanie kolejki Premier League #16
Runda jesienna w Premier League, w sumie jak w każdej inne europejskiej lidze, nieuchronnie zbliża się do końca. Żeby ją skompletować zostały nam już tylko trzy spotkania. Te szesnaste mecze odbyły się bowiem w miniony weekend, a były to nie byle jakie spotkania. No, przynajmniej na papierze. W końcu w niedzielę mieliśmy aż dwa kultowe, angielskie starcia derbowe. Najpierw Liverpool miał podejmować na Anfield Everton, a potem Manchester United na Old Trafford planował niezbyt uprzejmie ugościć rywali z błękitnej części miasta. Poza tym oczywiście mieliśmy w planie kilka ciekawych spotkań, które może nie budziły tyle emocji, ale nazwanie ich nieciekawymi byłoby powodem do wyspowiadania się tuż przed nadchodzącymi Świętami. Czego więc doświadczyliśmy w miniony weekend i czego dowiedzieliśmy się z odbytych spotkań? Zapraszam.
Kolejkę zaczynała Chelsea, która w sobotnie południe gościć miała na Stadionie Olimpijskim w Londynie. The Blues przyjeżdżali do Młotów będąc w świetnej formie, a przede wszystkim z wyśmienicie dysponowanym Hazardem. West Ham za to grał ostatnio fatalnie, nawet pomimo zmiany menedżera. Bardzo podobna sytuacja miała miejsce prawie dwa miesiące temu, kiedy to dobrze dysponowana Chelsea przyjeżdżała na Selhurst Park do Crystal Palace, które przed spotkaniem z The Blues nie strzeliło nawet bramki. Mistrzowie Anglii tamten mecz przegrali. Z bliźniaczym do tamtego nastawieniem wyszli również na Stadion Olimpijski i znów dostali za to po tyłku. Mieli co prawda więcej z gry, ale to dlatego, że są lepsi piłkarsko. Lepiej zmotywowani i przygotowani do spotkania byli zawodnicy West Hamu, którzy szybko objęli prowadzenie, a potem konsekwentnie uskuteczniali murowanie bramki. Conte był w szoku, że wrzutki na Moratę tym razem wyjątkowo nie przyniosły gola i nie był w stanie wymyślić nic, co mogłoby zmienić ten stan rzeczy. Zdruzgotany po meczu Włoch przyznał, że jego zespół nie liczy się już w walce o tytuł.
Później tego dnia Totteham podejmował na Wembley Stoke City. Koguty w ostatnich czterech spotkaniach zdobyły niebagatelną liczbę aż dwóch punktów, czym w zasadzie skutecznie wyeliminowały się z walki o mistrzostwo. By szanse na Ligę Mistrzów wciąż były realne Spurs musieli wygrać, a to wcale nie było oczywiste, nie tylko ze względu na ostatnią dyspozycję, ale też na wciąż niezdjętą klątwę Wembley. Z tego względu fani Kogutów, którzy jeszcze w zeszłym sezonie przyszliby na taki mecz jak pewniaki, teraz trzęśli kolanami. Ich podopieczni szybko jednak pokazali im, że ten stres był niepotrzebny. Koguty zanotowały dominujące zwycięstwo, wbijając The Potters aż pięć goli. Ten mecz był koncertem kwartetu Son-Alli-Eriksen-Kane. Ci panowie robili z defensywą Stoke co chcieli, raz za razem stwarzając sytuacje. Co sprawiło, że Tottenham nagle zaczął grać jak za najlepszych meczów z poprzedniej kampanii? Nie ma wątpliwości, że zmiana formacji. Ustawienie z trzema środkowymi obrońcami i wahadłowymi wymuszało pozostawienie kogoś z wyżej wymienionego kwartetu na ławce. Taka formacja okazała się wadliwa i kompletnie nieskuteczna na dłuższą metę. Zmiana na bardziej klasyczne 4-5-1 była strzałem w dziesiątkę i to jej Pochettino powinien się teraz trzymać jak Trynidad trzyma się Tobago.
Za to niedzielne popołudnie rozpoczynał Arsenal. Kanonierzy przyjechali do Southampton z nadzieją, że wykorzystają chimeryczną formę gości i tym razem trafią na ich słabsza dyspozycję. Cóż, jak to się mówi przyganiał kocioł garnkowi, bo w końcu The Gunners są równie niestabilni w tym sezonie, co Święci. Okazało się, że gospodarze na kole fortuny wylosowali przyzwoite spotkanie, a goście pod bramką numer trzy ujrzeli kiepski występ. Udało się go jednak uratować za sprawą wchodzącego z ławki Olivera Giroud. Co ciekawe, Francuz wyrównał rekord Olle Gunnara Solskjeara w liczbie zdobytych goli w roli rezerwowego. Obaj panowie mają ich już aż po siedemnaście. Wenger musi szybko coś wymyśleć, bo jeśli jego zespół, który obecnie znajduje się poza czołową czwórką, nie pokaże, że ma szanse się w niej znaleźć, to Francuz już zimą będzie mógł pożegnać się ze swoimi gwiazdami, którym powolutku kończą się kontrakty. Ozil i Sanchez nie pójdą drugi raz na to, by grać w Lidze Europy, tylko zwyczajnie zwieją z The Emirates, tym bardziej, że będą mogli zrobić to bez kwoty odstępnego obciążającej ich przyszłego pracodawcę.
Dwie godzinki później odbywały się wcześniej już przeze mnie wywołane derby Liverpoolu. The Reds przystępowali do tego spotkania w niebywałej formie, ostatnimi czasy będąc drugą po Manchesterze City, najładniej grającą drużyną w Premier League. Biorąc jeszcze pod uwagę chwiejną formę The Toffees mogliśmy przypuszczać, że tym razem The Reds bez problemów pokażą kto rządzi w Merseyside. Trzeba jasno powiedzieć, że pokazali, choć wynik wskazuje na co innego. Mecz co prawda zakończył się wynikiem 1-1, ale Liverpool miał ponad 70% posiadania piłki 9 razy więcej strzałów oddanych od swoich rywali. Everton trafił w bramkę raz i to akurat ten strzał okazał się szczęśliwy i zakończył trzepoczącą w siatce piłką. Nie mógł tego zrobić nikt inny, tylko Wayne Rooney, który w tym sezonie wydaje się być zdecydowanie najlepszym zawodnikiem podopiecznych Sama Allardyce. Jurgen Klopp natomiast prawdopodobnie miał po tym starciu koszmary. Jego ofensywa w kilku ostatnich meczach funkcjonowała bowiem znakomicie, ale w niedzielę wróciły demony przeszłości z przełomu września i października. Nie ma jednak powodów do większej rozpaczy, wiadomo, że derbowe spotkania rządzą się własnymi prawami, a gra The Reds wciąż wyglądała znakomicie.
Szesnastą kolejkę zwieńczyć miało starcie na szczycie tabeli pomiędzy Manchesterem City a Manchesterem United. Dokładny opis spotkania możecie przeczytać TUTAJ, dlatego w niniejszym tekście skupię się trochę na czymś innym. The Citizens ustanowili rekord Premier League w ilości wygranych z rzędu. Kiedy rok temu Chelsea wyrównywała ówczesny najlepszy wynik czyli trzynaście zwycięstw, wydawało się, że prędko nie zobaczymy zespołu, który będzie wstanie znów zbliżyć się do tego rezultatu. Tymczasem rok później widzimy zespół Pepa Guardioli deklasujący całą ligę. Obywatele mają po szesnastu spotkaniach przewagę aż jedenastu punktów nad drugim zespołem. Na tym etapie rozgrywek to przepaść. Nie wydaje mi się by, ktokolwiek był w stanie przeciwstawić się temu zespołowi. Zawodnicy Pepa pod choinkę powinni już dostać medale, Premier League można by śmiało uznać za zakończoną, a piłkarzom dać się przygotowywać do Mundialu.
Jeśli zaś chodzi o inne spotkania. Znów wygrało Burnley, które pomimo tego, że zajmuje siódme miejsce, wciąż utrzymuje ścisły kontakt z czołówką. Do miejsca gwarantującego udział w Lidze Mistrzów brakuje im już tylko dwóch oczek. Znowu też mecz na ławce zaczął Krychowiak, notabene w przegranym ze Swansea spotkaniu. Pardew ewidentnie nie widzi w Polaku tego, co dostrzegał Tony Pulis. Sytuacja naszego rodaka coraz bardziej zaczyna przypominać tę z Paryża, zważywszy na to, że przez ostatnie cztery spotkania, zagrał ledwie cztery minuty. A przecież to West Bromwich Albion a nie PSG.