Podsumowanie kolejki Premier League #29
W ten weekend w Europie nastały siarczyste mrozy. Polacy starali się nie wychodzić z domu, Włosi mieli odmrożenia trzeciego stopnia, wyginęło jakieś 20% populacji Grecji z wychłodzenia, a w Anglii spadł śnieg. W momentach kiedy nie może nas już rozgrzać ani alkohol, ani kobiety, trzeba liczyć, że zrobi to piłka nożna. Dwudziesta dziewiąta kolejka Premier League prezentowała się na papierze tak, że mogliśmy liczyć, że nasze serduszka zostaną rozmrożone. W karcie były bowiem spotkania niezłe i jedno, które miało potencjał, by stać się meczem sezonu. Największe nadzieje pokładaliśmy bowiem w starciu Chelsea z Manchesterem City. Prowadzący gospodarzy Conte miał nóż na gardle i desperacko potrzebował zwycięstwa, by nie oddalić się od miejsc promowanych awansem do Ligi Mistrzów za bardzo. Pep Guardiola zaś chciał konsekwentnie zbierać ziarnko do ziarnka, by już na początku kwietnia być najszybciej ukoronowanym Mistrzem Anglii. Poza tym, warto było zawiesić oko na meczu Arsenalu, który chciał przerwać swoją fatalną passę, jak również na spotkaniach Liverpoolu i Manchesteru, które rywalizują ze sobą bezpośrednio o wicemistrzostwo. Co się wydarzyło? Czego dowiedzieliśmy się z tej kolejki? Zapraszam.
Pierwszy z zespołów top six na boisko wychodził Tottenham. Koguty podejmowały u siebie Huddersfield. Wydawało się więc, że mecz ten nie powinien być dla nich problemem. Jak się okazało, faktycznie nim nie był. Koguty przeważały przez cały czas, zapracowały sobie na ponad 70% posiadania piłki, w związku z czym goście rzadko kiedy mieli okazje choćby ją powąchać. Spotkanie zakończyło się wynikiem 2-0 po dwóch bramkach Hueng Min Sona, ale podopieczni Pochettino mogli zwyciężyć znacznie wyżej, ponieważ sytuacji nie brakowało. Ten wynik, a przede wszystkim przekonująca gra, to duży powód do zadowolenia dla kibiców Londyńczyków. Tak grający Tottenham nie powinien dać dogonić pozbawionej formy Chelsea.
Najpóźniej tego dnia na murawę wyszedł Liverpool wraz ze swoimi gośćmi z Newcastle. Tak jak napisałem wcześniej, podopieczni Jurgena Kloppa zawzięcie walczą o druga pozycję w lidze, dlatego bardzo zależało im na zdobyciu trzech punktów. Poza tym, grali u siebie ze średnio spisującym się beniaminkiem. Czy coś mogło pójść nie tak? Owszem, mogło, ale wyjątkowo nie tym razem. The Reds, podobnie jak Tottenham kilka godzin wcześniej, zaszczycili nas bardzo dobrym występem i pewnym zwycięstwem. Znów popisał się Salah. Egipcjanin wydaje się nie do zatrzymania w tym sezonie. Trudno jest sobie też wyobrazić dobrze funkcjonujący Liverpool bez niego. Czy piłkarze z Anfield prezentowaliby się tak samo dobrze, gdyby nie było go w składzie? Przypomnijmy, że w zeszłym sezonie byli podobnie uzależnieni od Mane, a jeszcze wcześniej od Coutinho. Brak tych zawodników skutkował dramatycznym obniżeniem formy. Jestem prawie pewien, że w tym sezonie, w przypadku pauzy Egipcjanina byłoby to samo. Klopp musi się więc modlić, a na swojego ulubieńca chuchać i dmuchać tak, by nic Salahowi się nie stało.
Niedzielne mecze inaugurowało starcie Brighton z Arsenalem. Kanonierzy do tego spotkania przegrali już osiem spotkań w tym roku kalendarzowym. Dwa ostatnie mecze ligowe to również porażki. The Gunners chcieli więc odkuć się na Mewach i wrócić na właściwe tory. To ostatni dzwonek, by marzeń o Lidze Mistrzów nie musieć wyrzucić do kosza. Mecz pokazał jednak, że śmiało może je zutylizować. Arsenal nie tylko przegrał z beniaminkiem, ale był też od niego widocznie gorszy. Co prawda Kanonierzy dominowali w posiadaniu piłki, ale poza podawaniem jej od lewej do prawej, nie mieli pojęcia co z nią zrobić. Mewy były może przy futbolówce nieco rzadziej, ale praktycznie za każdym razem, gdy konstruowały akcję, pod bramką Cecha było groźnie. Jeśli już jesteśmy przy bramkarzu gości, to należy go zrugać. Cech skompromitował się w tym meczu. Obydwie bramki należy wpisać na jego konto i gdyby zachował się lepiej, być może Arsenal wygrałby 1-0. On sam na Twitterze przyznał się do błędu i stwierdził, że jego drużyna nie mogła liczyć na zwycięstwo, jeśli on popełniał takie błędy między słupkami. To się ceni, klasa poza murawą, na niej już niestety nie. Podobną skruchą mógłby też wykazać się Wenger. To już najwyższy czas, by Francuz uderzył się w pierś, powiedział szczere „pardon” i przyznał się, że odchodzi. Dokładniejsza relacja ze spotkania TUTAJ.
No i w końcu się doczekaliśmy. Niedziela, godzina siedemnasta. Siadamy głęboko w fotelach, zapinamy pasy, bo oto przed nami mecz, na który czekali wszyscy. Obecny jeszcze mistrz Anglii kontra ten, który go zdetronizuje. Balonik związany z tym meczem był niestety pompowany tak długo i tak intensywnie, że zwyczajnie pękł. Zawodnicy obydwu zespołów pokazali nam, jak nie przeprowadzać szlagieru. Chelsea grała ospale, nie oddała żadnego celnego strzału przez cały mecz. Manchester City klepał sobie za to piłkę nie próbując zrobić nic, co choćby w odrobinie mogłoby wydać się ryzykowne. The Citizens wymienili w tym spotkaniu ponad dziewięćset podań. To rekord premier League. Sam Gundogan miał ich niemalże sto pięćdziesiąt. Brzmi to efektownie, ale dla oka miłe to nie było. Jeśli ktoś ma ochotę dowiedzieć się czegokolwiek więcej o tym spotkaniu, zapraszam TUTAJ, bo skrótów nawet nie ma co oglądać.
Kolejkę miało nam zakończyć starcie Crystal Palace z Manchesterem United. Wielu neutralnych kibiców pewnie darowało sobie to spotkanie. W końcu weekend był obfity we wszelkiego rodzaju szlagiery, nie tylko w Anglii, a na tygodniu wracała Liga Mistrzów. Tacy ludzie popełnili karygodny błąd. Na Selhurst Park zaserwowano nam bowiem prawdziwy hit kolejki. Mieliśmy tu wszystko. Pech, szczęście, świetne akcje, żenujące błędy, radość pretensje, no i oczywiście przepiękną bramkę, która wszystko rozstrzygnęła. Czerwonym Diabłom należy pogratulować nie tyle dyspozycji, co przede wszystkim woli walki i zadziorności. No może nie wszystkim. Kiepściutko zagrał bowiem Pogba, który miał więcej wybuchów niepotrzebnej złości niż udanych zagrań. Bardziej szczegółowa relacja TUTAJ.
Co działo się na innych stadionach? Znów i to w bardzo dominującym stylu wygrało Swansea. Tym samym Fabiański i spółka oddalili się od strefy spadkowej i co ważne, poprawili swój bilans bramkowy. Będzie on bardzo istotny w ostatecznym rozrachunku, gdyż różnice punktowe w drugiej części tabeli są niewielkie i o utrzymaniu mogą decydować bramki. Te nie pomogą jednak West Bromowi, który znów przegrał. Słabo zagrał też Krychowiak, który zawinił przy jednej z bramek. Wszystko wskazuje na to, że The Baggies pożegnają się z Premier League, a Polak z nimi. Szkoda tylko, że nie można powiedzieć, że jest w tej sytuacji bez winy.