Podsumowanie czternastej kolejki Premier League
Czternasta kolejka Premier League miała nam do zaoferowania bardzo dużo. Przede wszystkim mieliśmy zostać uraczeni Derbami Północnego Londynu, które nigdy nie są słabym meczem, nawet jeśli są nudne. Liczyliśmy, że tym razem też nie będzie od tego wyjątku, tym bardziej, że obydwie ekipy są bezpośrednimi sąsiadami w tabeli. Spotkanie derbowe rozgrywały też ekipy z miasta Beatlesów. Liverpool podejmował Everton. Faworyt był w tym wypadku jeden, ale drużyna Marco Silvy nie zamierzała łatwo dać się wciągnąć nosem. Poza tym, na stare śmieci wracał Claudio Ranieri, który gości wraz z Fulham na Stamford Bridge. Southampton mierzył się z Manchesterem United w wielkich zawodach zawodzących, a City miało spokojnie przejechać się po Bournemouth. To jak to w końcu było? Zapraszam.
Pierwsi na murawę wyszli Obywatele. Podopieczni Pepa Guardioli podejmowali Wisienki i w każdym innym sezonie byłaby to pewna wygrana. W poprzednich rozgrywkach Manchester był w stanie wygrać z Bournemouth aż 4:0. Tym razem Wisienki są jednak rewelacją sezonu i Obywatele wcale nie musieli mieć z nimi tak łatwo. Strzelanie co prawda rozpoczęli bardzo szybko, ale potem nieco przygaśli, a w końcówce pierwszej połowy zostali już w ogóle skarceni przez Calluma Wilsona. W drugiej połowie Bournemouth miało nawet szanse, żeby to spotkanie zwyciężyć, ale brakło im sprytu, którym z kolei wykazali się gospodarze. Ci ukłuli gości najpierw za sprawą Sterlinga, a potem Gundogana i ostatecznie zapewnili sobie komplet punktów. Szkoda tylko Bournemouth, które tak dysponowane mogłoby urwać oczka każdemu innemu zespołowi w lidze, ale nie Manchesterowi City.
Potem na boisko wychodził Manchester United, który akurat gościł na St. Mary’s Stadium. Czerwone Diabły zaczęły tak, jak nas do tego przyzwyczaiły, czyli katastrofalnie. Najpierw w polu karnym zabawił się z nimi Redmond, który wystawił piłkę Armstrongowi, który z kolei nie pomylił się przy wykańczaniu akcji, a potem świetną bramkę z rzutu wolnego wsadził Cedric Soares. Kiedy wydawało się, że będzie już tylko gorzej, a ja już powoli zaczynałem szukać nowego klubu do kibicowania, bramkę kontaktową zdobył Romelu Lukaku. Całą akcję wykreował mu jednak Marcus Rashford, który był tego wieczora najlepszym piłkarzem Czerwonych Diabłów. Chwilę później Anglik mocno wstrzelił piłkę w pole karne, a piętką gola strzelił Ander Herrera. Dużo pomógł mu przy tym strzale bramkarz gospodarzy, który jakimś cudem przepuścił futbolówkę pod brzuchem. Mecz był dobry, ale wynik nie mógł zadowolić nikogo. Mark Hughes już remis z ligowym średniakiem przypłacił posadą. Czekamy tylko na Mourinho. Jeśli taka notka Wam nie wystarcza, dokładniejszy raport macie TUTAJ.
Niedzielne granie, tuż przed oczekiwanym szlagierami, rozpoczęła nam Chelsea. Na Stamford Bridge wracał były menedżer The Blues, Claudio Ranieri. Włoch miał przed sobą bardzo trudne zadanie, gdyż musiał wywalczyć jakieś punkty na tym stadionie, mając do dyspozycji najgorszą obronę w lidze. Ułomność defensywę The Cottagers pokazali sami piłkarze już we wczesnym etapie meczu. Kante odebrał piłkę gościom jeszcze na ich połowie, a następnie rozegrał ją do Pedro, który nie miał problemów z wykończeniem akcji. W drugiej połowie The Blues odpalili nieco Joga Bonito i poklepali wokół bezbronnych gości. Kapitalną kombinacyjną akcję wykończył Ruben Loftus – Cheek. To był istny spacerek dla Chelsea, która to spotkanie mogłaby nawet wygrać wyżej, gdyby Morata razem z włosami nie pozbył się celności. Żadnego głupiego błędu nie popełnił też David Luiz, co też zasługuje na nadmienienie. Jeśli chcecie się dowiedzieć czegoś więcej, o spotkaniu możecie przeczytać TUTAJ.
Po tej nieco mdłej przystawce wreszcie dostać mieliśmy wyczekiwany szlagier. Na The Emirates mierzyły się zespoły Arsenalu i Tottenhamu. Powiem szczerze, że mecz który nam zaserwowano przeszedł moje najszczersze nadzieje. Był bardzo dynamiczny i co najważniejsze w przypadku takiego starcia, agresywny. Piłkarze obydwu zespołów rzucali się sobie do gardeł. Eric Dier w jednej z takich sytuacji kazał Ramseyowi z powrotem usiąść na ławce, czego z resztą później bardzo pożałował. W tym spotkaniu było wszystko. Dostaliśmy dwa karne, z czego jeden kompletnie niezasłużony, bo Rob Holding nawet nie dotknął Hueng Min Sona. Była też czerwona kartka Jana Vertonghena. Świetne zawody znów zagrał Lucas Torreira, a Aaron Ramsey pokazał dlaczego raczej nie powinno się go prowokować. Tego meczu nie da wam się opisać. Jeśli go nie obejrzeliście, to naprawdę dużo straciliście. Najbardziej przybliżyć Wam to spotkanie może ta pomeczówka, choć i ona nie oddaje tych emocji, których mogliśmy doświadczyć na żywo. Jak na tę chwilę, to zdecydowanie był mecz sezonu.
Dużo mniej interesujące były za to Derby Merseyside. Wydawało nam się, że Liverpool bez problemu ogra Everton, który w tym sezonie nie jest taki zły, ale to wciąż nie poziom The Reds. Tymczasem The Toffees postawili bardzo twarde warunki długo nie dawali się złamać. Sami równie stwarzali jakieś sytuacje, choć groźniejszy na pewno był Liverpool. Polegli za sprawą Jordana Pickforda, który w ostatniej akcji meczu postanowił rozegrać szybką partyjkę siatkówki z własną poprzeczką. Piłka kuriozalnie się od niej odbiła, Anglik nie był w stanie jej złapać, w efekcie czego spadła wprost na głowę Divocka Origiego, który nie mógł nie trafić z metra do pustej bramki. Powiedzieć, że ta bramka jest kuriozalna, to jak stwierdzić, że Ryszard Kalisz ma delikatną nadwagę. Szkoda tylko wysiłku całego zespołu zaprzepaszczonego przez chwilowe zaćmienie golkipera. Więcej możecie o nich przeczytać TUTAJ.
Co działo się na innych stadionach? Wolverhamtpon, które przecież miało przebojem wbić się do europejskich pucharów, znów przegrało i to tym razem nawet z Cardiff City. Źle się tam dzieje i już nawet Duch Święty na ławce trenerskiej nie pomaga. Na zero z tyłu zagrał Łukasz Fabiański, którego West Ham rozgromił na wyjeździe Newcastle United. Po takich spotkaniach widać, że Sroki potrzebują tego Almirona jak wody. Pozostałe spotkania były raczej bez historii. Trzeba też zaznaczyć, że był to wyjątkowo brutalny weekend. We wszystkich spotkaniach ujrzeliśmy aż 3 czerwone kartki z czego aż 2 bezpośrednie. Co oni tacy agresywni?